Minął miesiąc jak mieszana załoga Bractwa Kaphornowców i Ligi Morskiej i Rzecznej powróciła z wyprawy na krańce świata, a listy wysłane do siebie z położonego najdalej na południe miejsca gdzie znajduje się urząd pocztowy dotarły do Polski. Tym miejscem jest Puerto Williams. Odrodziły się wspomnienia i tamten czas.

Przesyłka pocztowa nadana w urzędzie pocztowym Puerto Williams, datowana 16 marca 2025 na Przylądku Horn, 31 marca w Puerto Williams
Zanim wypłyniesz
Każdy, kto marzy o bezkresnym oceanie w pewnym momencie zapragnie spotkać się z tą posępną, ciemną i tajemniczą skałą. Horn to marzenie wszystkich żeglarzy. Nikt nie potrafi wyjaśnić tego fenomenu, uczucia spełnienia, kiedy mija się południk 67°16′ West. Ktoś powiedział, że Horn to nieuleczalna choroba. Będziesz tam wracał i nigdy ci się nie znudzi. Aby tam dotrzeć, najpierw trzeba marzyć. Później nadejdzie ten moment, że zadzwoni telefon i w słuchawce usłyszysz ,,…stary czy masz czas, potrzebuję do załogi jakąś nową twarz’’. Trzeba podjąć szybką decyzję, wyciągnąć zaoszczędzone grosze, sprawdzić sztormiak i ważność paszportu. Kto to zrobi nie żałuje. ,,Nie sprzedawajcie swych marzeń, zobaczycie co się jeszcze wydarzy…” tak śpiewa EKT Gdynia. W słowach tej piosenki jest zawarte wiele prawd, które zdarzyły się kilkorgu z załogi sy Selma Expeditions, która 11 marca zamustrowała na pokładzie tego znanego wielu żeglarzom jachtu. Zanim to jednak nastąpiło minęło trochę czasu i upłynęło trochę wody nie tylko w Wiśle, ale nawet w Bugu. Dla Rozalki słupszczanki, uczennicy Zespołu Szkół Morskich w Kołobrzegu, najmłodszej załogantki takie marzenia spełniły się za sprawą udziału w konkursie ,,Młodzież na morzu – Kurs na Horn”. To ona w pokonanym polu zostawiła ponad dwa tysiące konkurentów. W zmaganiach wzięli udział uczniowie z województw: Mazowieckiego, Kujawsko – Pomorskiego i Zachodniopomorskiego. Dla Wojtka, żeglarza, regatowca pływającego na co dzień po śródlądziu to efekt wspólnych rejsów i długich wieczorów z Markiem. To również spełnienie misji i flagi JP II, którą od wielu lat przenosi na pokładzie tratwy Pielgrzym, jachtu Misja i Chicago. Natalia wulkan energii szukała kolejnych możliwości wyżycia się i pozbycia nadmiaru adrenaliny. Czynnie działa w Lidze Morskiej i Rzecznej. Można o niej powiedzieć ,,Wojowniczka”, bo uprawia capoeirę ciekawą, brazylijską dyscyplinę sztuk walki. Spokojny Mirek miłośnik koni, ale i sportów wodnych podjął wyzwanie pod wpływem kolegów żeglarzy. Długo myślał, kalkulował, ale w końcu podjął decyzję – płynę. Ela od kilku lat mówiła o Hornie. Zjeździła kawał świata, aby w końcu wejść do załogi. Ci co ją znają wiedzą, że dopnie swego. Konsekwentna w działaniu. Wiktoria lekarz weterynarii z żaglowca Fryderyk Chopin przyjechała do Kołobrzegu na inny egzamin, zdała. Przy okazji otrzymała propozycję i została członkiem załogi. Marek, Hania, Andrzej i Tomek to Kaphornowcy. Wiedzą czego można się spodziewać, ale też spełniają marzenia. Więc – płyniemy – fajna załoga.
Cała dziesiątka spotkała się na Warszawskim Okęciu. Wyprawa rozpoczęła się od ponad dwunastogodzinnego lotu przez Atlantyk do argentyńskiego Buenos Aires, a po krótkim odpoczynku dalej na sam kraniec Ameryki Południowej. Ushuaia nazywane przez polskich żeglarzy Argentyńskim Zakopanem różni się od naszego górskiego kurortu tym, że u stóp lodowca Martial rozpościera się Cieśnina Beagla prowadząca do oceanu. Na pokładzie jachtu Selma Expeditions czekają na nas skipperzy Piotr Kuźniar i Andrzej Pochodaj. Obydwaj to legendy żeglarstwa – równi Goście. Razem spędzimy najbliższe tygodnie. Pierwsze chwile to powitania, przydział do kabin i szybkie zapoznanie z jednostką. Super śniadanie – jajecznicę na boczku przygotowują: nie kto inny jak Filip Kołodziej i Dominik Petelski. Właśnie wrócili z Antarktydy i widać, że jeszcze nie zdążyli przestawić się na lądowe życie. Czekają na samolot, który za kilka godzin poniesie ich do Buenos Aires. W prezencie otrzymują kaphornowskie foldery wydane z okazji 50. lecia Bractwa Kaphornowców z fantastycznymi zdjęciami wykonanymi przez Filipa. Po krótkim odpoczynku ruszamy do miasta. Zatrzymujemy się przy obowiązkowym punkcie widokowym z ogromnym napisem Ushuaia. Tu wszystkie załogi startujące na Horn robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Aby nikt nie został pominięty przygotowano specjalne stojaki do umieszczania aparatów (pomysł godny naśladowania). Po lewej pomnik upamiętniający poległych żołnierzy ze znanego konfliktu o wyspy Falklandy – Malwiny. Po prawej mijamy wrak statku Św. Krzysztof, dawniej HMS Justice. Statek z czasów II wojny światowej stoi teraz jako pomnik wszystkich statków zaginionych w czasie wojny. W 1944 uczestniczył w lądowaniu Aliantów w Normandii. Po wojnie zakupiony przez Leopoldo Simoncini z Buenos Aires. Pływał po Cieśninie Beagle. W 1953 roku wsławił się podczas ratowania załogi i pasażerów z tonącego statku Monte Cervantes. Spacerujemy główną ulicą ,,Krupówkami”. Żeńska część załogi ,,buszuje” po sklepach z pamiątkami i ciuchami, męska wiadomo …. Pierwszy argentyński obiad w lokalnej restauracji: steki, owoce morza i inne lokalne przysmaki. Pogoda jak przystało na koniec świata ciągle się zmienia. Wszyscy spoglądają w niebo, które raz jest błękitne, raz zaciągnięte ciężkimi, ołowianymi chmurami. W tych rejonach silne wiatry i ukształtowanie terenu powodują częste zmiany aury. Po zwiedzaniu miasta powrót na jacht. Kolejne szkolenie, podział na wachty i zapoznanie z podstawowymi obowiązkami.
Po analizie prognoz meteorologicznych nasze szanse na szybkie dojście do Przylądka znacznie się oddaliły. Postanawiamy więc za radą Piotra wyruszyć na podbój okolicznych ciekawostek turystycznych. Na pierwszy ogień Laguna Esmeralda. Do punktu startowego docieramy słynną Panamericaną. Celem naszej pieszej wycieczki jest szmaragdowozielony krąg lodowcowy w Cordillera de los Andes z zapierającymi dech w piersiach widokami, który dla wielu jest jedną z najpiękniejszych wędrówek wśród bogatej w roślinność Patagonii. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto, oraz rozległe tereny bagniste i torfowiska nie były przeszkodą. Żeremia bobrów wybudowane na Rio Olivia, wodospady, romantyczne zatoczki w pełni rekompensowały trudności. Odpowiednio ubrani i zaopatrzeni w wygodne buty pokonaliśmy niezliczone przeszkody, aby w końcu napawać się przecudnym widokiem szmaragdowej laguny. Kolejne zdjęcia grupowe i indywidualne. Załoga się dociera, na razie na lądzie. Wyprawa trwała ponad pięć godzin i była lekką zaprawą przed kolejnymi wyzwaniami.
Po powrocie do Ushuaia wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że czas na solidny obiad. Udaliśmy się więc do znanej restauracji, cukierni, piekarni i muzeum razem wziętych Ramos Generales El Almacen. Tu oprócz smacznego posiłku można obejrzeć artefakty dokumentujące życie pierwszych osadników. Jest nawet oryginalna staroświecka toaleta. Zajadamy się lokalnymi pysznościami, a zarazem podziwiamy zbiory i kolekcje właścicieli. Po obiedzie ruszamy do stacji Tren del fin del Mundo. Linia kolejowa była kiedyś używana do transportu ściętych drzew. W 1882 roku argentyński prezydent Roca przedstawił projekt umieszczenia tam Kolonii Karnej Południa Republiki. Chciał w ten sposób rozwiązać problem karania najgroźniejszych przestępców, dać zalążek populacji oraz zapewnić sobie kontrolę nad tymi najbardziej odległymi od Buenos Aires terytoriami. Projekt doczekał się realizacji i w położonej przy Kanale Beagle portowej Ushuai powstało więzienie dla zbrodniarzy oraz więźniów politycznych. Było to więzienie bez krat i murów. Sprowadzano tutaj więźniów i zmuszano do pracy przy wyrębie drewna. A jak ktoś uciekł, to dokąd miał pójść? Na Ziemi Ognistej nie da się za bardzo przeżyć. Nie rosną tam nieomal żadne jadalne rośliny. Więzień, który uciekł, ginął. Dzięki ich pracy wioska szybko doczekała się elektryczności, molo, poczty, wielu budynków użyteczności publicznej i dróg. Jedziemy do stacji kolejki wąskotorowej. W miarę wyczerpywania się zapasów drewna, linia kolejowa była stopniowo wydłużana w głąb lasu na bardziej odległe tereny. Podążała doliną rzeki Pipo i umożliwiała stałe dostawy tego ważnego surowca do rozwijającego się miasta. Obecnie to z okien wagoników można podziwiać piękne, dziewicze tereny. Kolonia karna w Ushuaia funkcjonowała aż do zamknięcia w 1947 roku. Więźniowie zostali przeniesieni do innych placówek penitencjarnych położonych bardziej na północ, a budynek więzienia stał się częścią bazy marynarki wojennej Ushuaia i takąż funkcję pełnił aż do początku lat 90., kiedy to został przekształcony w Museo Maritimo de Ushuaia. Wkrótce potem osada stała się ważną bazą marynarki wojennej. Do dalszego rozwoju miasteczka przyczynił się przemysł drzewny, elektroniczny, rybołówstwo, a nade wszystko wprowadzone w latach 70. XX wieku ulgi celne. Ponad 42. tysięczna dziś Ushuaia olbrzymie zyski czerpie z turystyki. Po obejrzeniu tego ciekawego miejsca ruszamy do stacji wyciągu narciarskiego leżącej u podnóża Góry Martial. Lodowiec, znajdujący się na szczycie, zawdzięcza swoją nazwę kapitanowi Ferdinandowi Martialowi z Cap Horn Scientific Mission, francuskiej ekspedycji do regionu Przylądka Horn, która przybyła do Tierra del Fuego we wrześniu 1882 roku na pokładzie statku Romanche. Wędrówkę można rozpocząć kilka kilometrów wcześniej od miasta lub od schroniska górskiego u podnóża. Tak czy inaczej, jest to krótkie podejście, którego szczyt nagradza spektakularnymi widokami na kanał Beagle.
Pogoda dalej się nie zmienia, więc następnego dnia postanowiliśmy odwiedzić Estancię Harberton. Ta dawna rezydencja legendarnego już misjonarza, Thomasa Bridgesa (autora jedynego słownika języka yaghan). Miejsce okazało się mieć malownicze położenie na południowym wybrzeżu wyspy. Widok na okoliczne wzgórza i rozciągające się po przeciwnej stronie zatoki Puerto Williams w pełni wynagrodziły dłużący się czas w samochodzie. Przy wjeździe znajduje się Muzeum Acatushun stacja badawcza, gdzie zanurzyliśmy się w głębinach morza. Podczas zwiedzania z przewodnikiem Muzeum ptaków i ssaków Morskich Acatushun, jednej z najważniejszych kolekcji na świecie, w której znajduje się ponad 2800 okazów ssaków i 2300 okazów ptaków. Zobaczyliśmy tu naturalnej wielkości reprezentacje podwodnych zwierząt i część obszernej kolekcji szkieletów zebranych przez dr Natalie Goodall i jej stażystów wzdłuż linii brzegowej Fueguinas. Odwiedzamy laboratorium i tzw. Dom Kości, gdzie wykonywana jest praca z okazami. Po tym ciekawym wykładzie przenieśliśmy się do Osady Harberton, założonej przez Tomasza Bridgesa. Jego historia jest niezwykła. Jako mały chłopiec został znaleziony i adaptowany przez misjonarzy. W 1856 roku zabrany przez swoją przybraną rodzinę na Falklandy – Malwiny. Tam nauczył się mówić w języku yaghan, dialekcie tubylców mieszkańców Ziemi Ognistej. Pomogło mu to w utworzeniu misji anglikańskiej w Ushuaia. Za pracę na rzecz tubylców i wspieranie rozbitków, żeglarzy oraz naukowców, odkrywców i osadników otrzymał od Argentyńskiego Kongresu Narodowego działkę i obywatelstwo Argentyńskie. Miejsce gdzie się osiedlił nazwał Harberton od miejscowości w Anglii, z którego pochodziła jego żona. Spacerujemy z przewodnikiem, który opowiada nam o tych ziemiach i historię rodziny. Obecny menedżer i współwłaściciel Estancji Harberton, Tommy Goodall (ur. 1933), jest praprawnukiem Thomasa Bridgesa. Choć nazwisko Bridges wygasło w linii męskiej, w każdej kolejnej generacji pojawia się Thomas. Zarządzał estancją wraz ze swoją żoną, amerykańską biolog Rae Natalie Prosser de Goodall, aż do jej śmierci w 2015 roku. Podczas naszej pieszej wycieczki po posiadłości Harberton, Narodowym Pomniku Historycznym poznaliśmy historię rodziny Bridges i jej relacje z tubylcami, odwiedziliśmy pierwszy rezerwat przyrody w Ziemi Ognistej, cmentarz rodzinny, repliki chat Yámana, starą szopę do strzyżenia owiec, stolarnię, hangar łodzi zbudowanej w Ziemi Ognistej i piękny ogród głównego domu.
Po pełnym wrażeń dniu wracamy na jacht. Nadchodzi czas na rzucenie cum i pierwszą próbę załogi. Ruszamy.
cdn
tekst: Marek Padjas
zdjęcia: załoga sy Selma Expeditions